O O
(„Dwa groszki”)
Kraków 1994
Wydawca: Agencja Wydawnicza Zebra
agresja, coraz więcej hamburgerów
stajemy się więksi, słoniowaci
rosną nam zęby od tego, we wszystkie
strony, na podniebieniu – spalinowy
deszcz łzawi czarne gałęzie,
bezlistniejące. ulicami włóczą się
stada bezpańskich autobusów,
zupełnie egzotycznych, potrafiących
cię zawieźć do Pleszowa albo w inne
miejsce, brniesz tygodniami z powrotem
przez zamarznięte równiny chodników, ech da,
stiep’ szyrokaja, psy piją wodę z kałuż,
o wygaśnięciu zagadkowej pierwotnej
kultury dwunogów – temat drugiego dnia obrad
w Karaluszej Akademii Nauk.
czerwone i pulsujące jądro światła
ciemne i wilgotne skórzane korytarze
poziomo przelatują z wyciem tnącym uszy
stalowe skorupy: figlarne potomstwo
powietrznych podróżników startujących z moździerzy.
spotkanie: skorupy i miękkie mięso
krótka przechadzka przez ciało, to tu
to tam. żłobienie czerwonych korytarzy,
w końcu wyjście, na przykład, przez plecy
przy wtórze entuzjastycznej fontanny podrobów.
tylko szaleniec robi dzieci w takim czasie.
mój tata był szaleńcem. którego nie zobaczę.
najboleśniejszym z dziesięciominutowych
wspomnień mojej matki.
już nie żyje. ja żyję.
patrzę na świat przez oknopępek mojej matki.
kiedy dorosnę będę jak mój tata.
świat jest szeroki, piękny, biały
tyle domów niestrzaskanych, jeszcze.
poobtłukiwany biało-czerwony Land Rover
przerobiony na komputer klasy PC. zawartość zbioru
autoexec.bat wydrapana gwoździem na drzwiach. spod maski
wypuszcza papier drukarka-plujka. zamiast pamięci
operacyjnej kolejowy dzwonek do podnoszenia i opuszczania
szlabanów, zamiast twardego dysku rzeźnik z brodą,
w fartuchu, wkładający i wyciągający płaty szynki
ze specjalnej maszynki. tak, straszne to są sny,
ale jeszcze straszniejsi jesteśmy my, humaniści w melonikach,
na peronie, w kłębach pary syczącej spod kół, chuchającej
z ust, gazowe światło, bielizna w walizkach,
esy floresy z lanego żelaza, żony w kapeluszach i w futrach
żegnają nas, postęp cywilizacji, mówimy,
doszedł do punktu w którym wojna na kontynencie europejskim
stała się niemożliwa.
spacer po zaśnieżonym lesie, spokojna myśl
że wszystko najpewniej zacznie się od początku
ciekawe kogo tym razem wybiorą na Żydów
mróz w kręgosłupie kiedy wszystkie
psy we wsi zaczynają szczekać:
paranoja, jasnowidzenie?
lód skuł zwrotnicę i koła tramwaju
worały się w zamarzniętą ziemię obok torów
i musiałem obchodzić piechotą przez Azory
i nie paliły się lampy na wiadukcie i ciemność
wsysała w siebie dźwięk – pociąg
przetoczył się bezszelestnie jak ćma, blisko,
prawie poczułem jak ociera mi się o skórę
i jeszcze śniło mi się że zasnąłem
i we śnie grałem na saksofonie. i
że się budzę, pełen zapału, jadę do A.
zapytać czy nie sprzedałby mi saksofonu
i okazuje się (we śnie) że wyprowadził się od matki
i ma własne mieszkanie, i mówi że nie
bo znów zaczął ćwiczyć i chce wrócić do grania.
i przychodzą nasi koledzy, i płynie
przez nas potężna muzyka. na drugi dzień
jadę do A. i wcale nie wygląda na kogoś
kto ma zamiar wyprowadzić się od matki
i przychodzą nasi koledzy i tępo patrzą się
w dym z papierosów. przez chwilę narzekamy
na drożyznę i tramwajem wracam do domu.
I
Kraków, 29.01.1991 – hej! co u Was
nowego słychać, bo u mnie nic nowego nie
słychać, ale może u Was słychać
coś nowego, ponieważ jak już wspomniałem
u mnie nie słychać nic nowego; ciekaw
jestem, co takiego nowego słychać u Was,
bo niestety u mnie nic nowego nie słychać
no więc idę posłuchać, co nowego słychać
u moich znajomych, ale, jak się dowiaduję,
u nich niestety też nic nowego nie słychać
i oni mnie pytają, co u mnie nowego słychać
no i niestety rozczarowali się, ponieważ
u mnie nie słychać nic nowego i powiedziałem im,
że u moich znajomych z Buszyna też
II
nic nowego nie słychać, więc mówię,
że u moich znajomych, których Wy nie
znacie niestety, u nich też nic nowego
nie słychać. bo chodzi o to, by coś
nowego było słychać, a nie starego.
więc co słychać nowego napiszcie, bo
u mnie nic nowego, u nich też nic
nowego i u tamtych też nic nowego,
a tamci także mówią, że nic nowego
więc proszę uratujcie nas wszystkich
powiedzcie, że jednak coś nowego
u Was słychać, z poważaniem
Mirek Gonzales Flokiewicz,
Kraków ul. Krowoderska 57/4a
na dworcu, specjalne potrawy dla ubogich
tymczasem w paczkach Ruffles, Cheetos i Fritos
ukryte są pieniądze. tymczasem w Rynku
trwa budowa pomnika Mickiewicza ze spinaczy
i z sera. posłańcy rozwożą tramwajem
zaszyfrowane dyspozycje w spętanych
sznurkiem choinkach. dużo gwiazd z ogonami,
wydzielony pas ruchu na niebie: krowy
Apokalipsy. & boże krówki w kuloodpornej chitynie.
weź przestań, warczy Pierwszy Sekretarz
z telewizora, krowy racicami tratują mu krawat –
to już nawet nie jest wiersz. to retoryka
i histeria. tymczasem wieść niesie
że stary Jonatan Swift żyje. z okna
wynajętego pokoju zapuszcza sąsiadkom żurawia
w skrzynki z ziemią, rano schodzi pomiędzy
Liliputów, kupuje butelkę piwa Okocim, upija
po trochu przez cały dzień. nalewa mi do szklanki
i opowiada dowcip: Adam Wergiliusz urodzony
w Wigilię jako Wigiliusz. ot, metafizyczny
żart... mnie tam do śmiechu nie bardzo.
ulica rozszczepia się na dwoje i na dwoje
i jeszcze na dwoje a cały czas jest
tak samo szeroka równina między krawężnikami
już jakiś czas swędzą mnie kostki przystaję
podnoszę w górę to lewą to prawą i drapię się
przez buty – nadchodzi mania – majaczy w czarnym
powietrzu jej postać świetlista jej buty tupią
dozorca miotłą przegarnia odwilżową wodę
zieleń promieniuje do tyłu, wytrąca mi wahadełko
z ręki i sprawia że moje dziąsła krwawią. kiedy
budzę się rano sprzęty w kuchni pokrywa złoty pył
wielkookie dzieciaki którym pozwalam mieszkać na chacie
klecą maszkarę z mojego szlafroka w smoki i gumowej
gęby diabła, robią nabożeństwo, załóżmy kościół, mówią.
kiedy się skupię czuję jak zasiewam w oddalonych
o setki kilometrów mózgach obrazy urwanych palców,
ujemnej zieleni, kelnerów roznoszących starość
może powinienem zrobić jak mój brat, zostać kolarzem
zawodowym we Francji, nazywać się Sylwę, może.
wiem jedno, kiedy w siedemdziesiątym dziewiątym Lenin stracił
nogę w Nowej Hucie major osobiście uwolnił mnie od podejrzeń
on by tak nie spieprzył roboty, powiedział. pewnego dnia
ten świat zachłyśnie się tlenem z saletry i wybuchnie
pewnego dnia gwiazdy odnajdą rękaw łączący je z fosforyzującym
życiem na dnie morza i polecą jak po sznurku po moim kręgosłupie
dzieciaki śmieją się na podłodze kuchni, jeszcze jedna noc
się odcedza, muszę strzepnąć złoty pył z powiek, zieleń
wschodzi nad Nową Hutą.
ten mróz dostaje się między zęby i rysuje szkliwo.
wyschły mi gałki i teraz obijają się w zbyt luźnych
oczodołach. gdziekolwiek się zwrócę niosę na szklanej
szyjonóżce czerep pełen metalowych pszczół
żółtko słońce rozlało się na biały śnieg i wywabia
rosyjskie orkiestry ze szczeliny pod parkanem
przyszedł marzec i wbił we mnie oczy błyszczące
z gorączki: cooo, o mnie chcesz pisać? czy mi się
wydawało czy w szarych patykach sterczących rusza krew –
patrzy się zza firanki:
jest tam co śniegu jeszcze?
nie ma już śniegu
jej twarz jest blada jak śnieg
sznurki tak samo. tak, każdy sznurek
ma dwa końce. marionetka też
pociąga za sznurki, tyle że z drugiej strony.
i porusza ręką lalkarza? a ten się cieszy!
nie, nie, czekaj, teraz inne wyobrażenie:
strasznie dużo, no MILIARDY takich małych kukiełek
i poruszają – Bogiem.
a on se, wiesz. stwarza.
hy hy
stwarza se.
paleolityczne graffiti w brzuchu wieloryba:
jesteśmy naskórkiem społeczeństwa
faktycznie, pozostali, stróże ujarzmiający
kurz szlaufami, wtatuowani w garnitury
pracze pieniędzy, malinowe w słońcu
zakonnice, rowerzystki, blaszane hamburgery aut
wrzynające się między plany horyzontu
owszem, to jest głębokie –
taki pan W.: nerka, albo wątroba
albo, niech będzie, serce, kupuje i sprzedaje
akcje Wólczanki, przemieszcza się w limfocycie
arteriami miasta – dla nas pazury
zwierza, zwęglający płomień
(światło?)
idę & podziwiam jak precyzyjnie to jest zrobione
nacisk na podeszwę dokładnie w chwili
kiedy spód nogi spotyka się z chodnikiem
trochę przekręcę głowę i oglądam trochę inny
fragment obrazu. czerwona ciężarówka
i warkot, z lewej, głośno
w środku, z prawej strony.
kurz, wirowanie – bardzo
realistycznie oddane. ale cóż to? puff puff puff
jak młocarnia albo zespół punkrockowy. albo własna
krew w uszach. za wieżę ratuszową:
ci sami hipisi na bębnach, co zeszłej wiosny
nawet ten sam rytm. może jednak krew – tylko
usłużny procesor podsuwa obrazy
na poczekaniu: bębny, włosy, zwiewne
sukienki dziewczyn – żeby wrażenia trzymały się
kupy. chłopiec obchodzi gapiów z odwróconym
bębnem i zbiera datki. wrzucam dwa tysiące, patrzy,
bąka: fanks. fanks? co za fanks?
dorobiliby polskie komunikaty.
zresztą, trudno – pewnie piracka kopia.
niedziela, najwytrwalsi Ruscy
mrużą oczy do ukośnego słońca
para koślawych butów, różowe żelazka dla lalek
gwoździe z pieców Magnitogorska. bezludne
stragany poprzykrywane plandekami
woda z ulicy i piasek z topniejącego śniegu
zwierzęta: rogacze, brodacze, przeżuwacze
wełniste mordy, jaszczurki zwinki, gekony
łażące po korze, nieruchome w oczekiwaniu
na zdobycz, zwierzęta z błyszczącą sierścią,
melancholijne azjatyckie zwierzęta,
ciepłe oczy, wilgotne oczy, zimne pionowe oczy
leniwie przeciągające się zwierzęta myjące się
w słońcu, ślady pazurów na śniegu, krew
na wygniecionym śniegu, zwierzęta pod korą sosny,
zwierzęta pod lodem, pod kamieniami,
opadające zwierzęta z rozcapierzonymi lotkami,
ryby pompujące wodę pyskami, zwierzęta-góry
tętniące racicami – wasz nieporadny krewny,
w ślepej skórze. uprasza o wyrozumiałość.
deszcz łapie nas w Białym Kościele na górce
krople jak jaja strusia. wycieraczki przedpotopowego
moskwicza nie nadążają ze zgarnianiem wody z szyby
kierowca bez słowa wyhamowuje na poboczu
ruchomym płaszczem woda otula blaszankę samochodu,
obmywa koła. kierowca milczy, deszcz szumi,
milczymy. w końcu wrzuca jedynkę, zaczynamy się toczyć
(w popotopowy świat)
jakie erotyki można układać do Boga,
do konopi, do śliwek w lodówce
jak kolorowo odbija się słońce od asfaltu
ile wspaniałych zaglebień Twojego ciała
jak precyzyjnie łączy się krew z powietrzem
jak pomysłowo ustawione kamieniczki
jakim prezentem potrafi być chwila
oddechu między było i będzie
w taki upał autobusy robią się otępiałe, dają
się podejść całkiem blisko. nie płoszą się i nie
uciekają jak zwykle. czas krzepnie w kuleczki,
w jakieś kłaczki, rozbryzgujące się równomiernie
w przestrzeni, kopułkowatej i szklanej
na przegubie dziewczyny koło kasownika, dziwne.
wskazówki w dziwnych miejscach. błyszczących
czerwonych obłościach, szczoteczce do zębów
porzuconej na chodniku. oczy na szypułce
wynurzają się totalnie zmarginalizowane
historie, światło naprawdę ciśnie, rozpłaszcza
bezradnie brzęczące auta o asfalt, tynk.
kolejny sen o kanarach
kolejny sen o Końcu Świata
kolejny sen o kolei
czerwone maluchy pyrczą i pierdzą
ledwo widoczne zza wściekłospalinowej
chmury Alej. świat się owija
coraz ciaśniejszymi splotami wokół Alej,
kurzu, proste drogi w Hucie
nazywane nazwiskami komunistów,
potem świętych, potem tracące nazwy
trzy metry za poboczem przestrzeń się unieważnia
nie ma poza, nie ma potrzeby nazywania.
kierowcy w kapeluszach tracą miąższość,
brązowe tace, kości po kotletach.
spiralne kolory zapuszczają szyje
do wnętrza autobusu, bam-bam mówią
pościskane biodra. kapłani mimesis
kiwają się jak zęby w zębodołach
recesja, niedostatek wapnia
kapłani wartości układają się
w równoległe laminy, spiralne turbulencje
dodają im wąsy. krem jest wartością,
powoli zsiada się i przechyla przez krawędź.
ludzkie nogi są wartością, sedymentują,
sedymentują, nogi w trampkach,
ciekłe nogi, szurające na poboczu, w pyle.
podskocz no tu z tubajforem, maślaku
jesteś miękki jak woda, wiesz,
jak zleżałe masło. mięciutki jesteś
ja rypałem sajdingi u italiańca
kiedyś ty jeszcze robił w majty, tam w peerelu
widziałeś ty kiedy dom z tubajforów, maślaku?
przynieś no dwudziestofuntowy młot
musimy przestawić ten róg o incza
tu żadne kąty nie są proste
widziałeś kiedy taką ścianę z szitroków?
wcierałeś dżoint kampaund w szpary, maślaku?
polewałeś wrzącą smołą rufingi?
modernizm skłębił się pod powierzchnią
i przebił skórę Ziemi tymi wysokimi budynkami
czy ci się to podoba czy nie
ale nie kaszl mi tutaj, maślaku
wykaszlesz watę szklaną z gardła wieczorem, po pracy
przejdź się po północy do donat dankins, dostaniesz
sześć ciastek z przedpołudnia za dolara
zalep sobie przełyk ciastem, to ci dobrze zrobi
miękki jeszcze jesteś. ale nie martw się,
szybko się nauczysz. życie jest bardzo proste
bardziej niż się spodziewałeś
dorobisz się szarej brody i kary ze złomowiska
będziesz podwoził na budowy maślaków
takich jak ty, już za chwilę.
fiolet, wygrzana micha nieba
odwrócona do góry dnem. dwie
błyszczące wstążki po odrzutowcach
wystają z horyzontu.
ktoś wspina się na pagórek obok torów.
w kadrze okna mieszczą się buty
i chude łydki. krowi pysk literatury
okrągłymi ruchami przeżuwa papier
widzę ją wyraźnie, wyciągniętą
w trawie, w pierwszych mgłach wieczoru
bije się ogonem po bokach. głęboko
wciętą drogą idzie dokądś kobieta z dzbankiem.
fioletowiejące niebo, winnice, wszystko bardzo ciasno
wplecione w chwilę. chmury przeplecione-przewiązane
lotem jakiegoś drobiącego skrzydłami ptaka, konturu
na tle różowej plamy niefrasobliwie rzuconej nad
horyzont między gasnące błękity i pomarańcze. czarne
wężozwierze gór wynurzających się to niknących
być może ledwie uchwytnie pulsujących stłumionym od
głosem wielkiego bębna, świata, szkoda, mówi, że
nie mamy jakiegoś aparatu, który by to fajnie uchwycił
i czuję, nadbiega czarny wężozwierz języka i czy
uda się rozsunąć łuski, dobrać do wnętrza przez
obgryzione do czysta kości gór, żebra Ziemi
białe miasteczka uczepione zboczy, mauretańskie
skorupy w korzeniach migdałowców, aż do morza
widocznego stąd jako szaroszara płaszczyzna
łagodnie i bez napięcia przechodząca we
pagórki pocięte jak nożem
korytami suchej rzeki
śmierć człapie z góry na koniku
kamienne rozżarzone słońce na
głowie jak sombrero.
mrużę oczy i mówię „myślałem
że jesteś w Grenadzie”
„przecież umówiłam się z tobą”
tłumaczy miękko. teraz
widzę co ma na głowie:
lakierowany kapelusz
guardia civil.
pagórki są kościste i suche
po drugiej stronie doliny
maleńka ciężarówka. brązowy
kurz wiruje w powietrzu.
psie dni. postać przechodnia puchnie
w krzywym lustrze na zakręcie. na czerwonym
świetle bose Cyganiątka w spalinach
z kartonikami, katalogiem niedalekich wojen
(jak z reklamówkami nowego filmu
który niebawem zawita do miasta)
krótkie, ciepłe deszcze tupią pospiesznie
wielkimi kroplami. mrówkom urosły skrzydła.
na dnie wyschniętej studni szlam, stare cegły,
jestem nocą która nie chce się skończyć
gorącą i suchą aż skleja się gardło
miękkie ściany wyściełane śluzem, kurzem
jestem metrowej wysokości literami IŁAWA GŁÓWNA
trupim światłem lamp sodowych
wściekłym świstem świetlówki w korytarzu
jestem bełkotem hipisa domagającego się
trzech tysięcy na herbatę
bo psy przed chwilą go puściły
jestem psami kulącymi się w przeciągu na peronie
z oczami czerwonymi z niewyspania
z głowami w kołnierzach mundurowych kurtek
jestem stalową rzeką pod mostem
jestem dudnieniem pociągu o kratownicę mostu
jestem rtęciowymi mgłami budzącymi się po polach
jestem urwanym oknem, podróżą bez morału
jestem urwanym oknem przez które mgły wdzierają się
do środka, jestem stukotem, drogą, nocą.
spada szosa z płaskowyżu, prześwit
Adriatyk jako sina belka, pną się
ciężarówki pod górę, kamieniołom na
zboczu, pył, kolej bedekerowo
wije się wśród kamiennych murków wokół
kamienistych pól, kamiennego muru kościoła
z dwunastego wieku, pole pachnie
niebiesko i słono, słynny taniec śmierci.
dojeżdża na równinę, bryza, skwar,
wodorosty gniją, odpływ, ryby przekupek
mają skórzane oczy. blondyni Albańczycy
mają morele, fresk się łuszczy, w świetle.
morze niesie holowniki, smar, pod wieczór
łyka kulę słońca. niesie dźwięki
z hotelu przez zatokę, fokstrot,
Triest jako światła, mury stygną.
wystarczy niewiele – sąsiadka wspina się
na parapet, sprzątnąć po gołębiach
przywołuje powietrze które odwołujesz.
szara kobieta szła szybko. obok wisi
moje ubranie, ale nie ja je znajduję. dym,
w studni żółtego światła Zenon drwiąco mruży
oczy, głowa na skrzyżowanych łapach pod stołem.
wzdłuż wydrążona kość sieni, rześki wylot
chropawy kamień ufnie opiera się o plecy.
ulica Lubicz zanurza się pod stalowy most.
nikt nie zauważył, kiedy niebieskie światło
zdążyło wmieszać się w powietrze. na przystanek
zstępują ludzie, każdy z polem mocy nad głową
jak z parasolem. właściwie:
jak Warszawa jako olbrzymi odkurzacz
zasysa ludzi – zdrzemnąć się w Siedlcach
w pustym pociągu, żeby się ocknąć mając
otyłą kobietę w włóczkowym berecie po lewej
stronie i po prawej i twarze, szare twarze,
zmęczone twarze, obrzęknięte z niewyspania
twarze w milczeniu kołyszące się zgodnie z
szarpnięciami pociągu, razem. gwiazdy
niemrawo i jakby dla formalności stawiają
ostatnie kroki zwyczajowego kontredansu
i nieruchomieją w oczekiwaniu na fabryczną
syrenę słońca. przez chwilę czuję się
tak koszmarnie nie na miejscu, jakiś dandy
w fikuśnie obszarpanej kurtce. zaraz potem
wyobrażam sobie że właśnie nie, jestem w pracy
dokładnie teraz, kiedy przyglądam się
pierwsza naprawdę chłodna noc. wczoraj brzuchate chmury
ciągnęły znad Drammen i dalej, znad fiordu. nad ranem
zobaczyłem wschodzącego Byka, z jednym okiem jaśniejszym,
tym samym, którym patrzy, jak księżyc zwielokrotnia się
w kryształach śniegu. nad ranem zobaczyłem przyszłość,
styczniowe niebo. wiatr przygina gałęzie, tężeje w małe
kropelki bębniące o parapet. rano woda będzie spływać
z liści w uniesione rękawy, wzdłuż skostniałych rąk
chłodne, wymyte deszczem niebo z białego szkła będzie
się schylać nad ciemną zielenią gałęzi. już niewiele
gruszek zostało na drzewach. sezonowi robotnicy
opuszczą, opuścimy bordową stodołę, sad zostanie
cichy, pod słońcem przebiegającym niebo na skróty,
każdego dnia bardziej pobieżnie. za parę dni
zacznę się pakować. pod powiekami mam już szosę
do Ystad, biały prom, bryzgi szarego morza.
maszerujący człowiek, stawia prawą nogą krok w
światło i już go nie ma. mężczyzna i kobieta
krążą wokół siebie i wokół okrągłej plamy światła
zrzuconej na chodnik z latarni. kolumna mrówek
dochodzi do cukierka przy krawężniku, polewa jest
jednak zbyt twarda, kolumna rozdziela się i idzie
dalej załatwiać swoje sprawy. reflektory rzucają
bezkształtne plamy światła na jezdnię, na pobocze
powietrze gwiżdże i świszczy na odstających ze
starości drzwiach, trasa numer 3 Kołbaskowo
Koszalin Gdańsk. jest ciemno i bardzo chłodno
nikt nie kupuje lodów, w jasno oświetlonej budce
dziewczyna robi na drutach. zaglądam przez witryny
do sklepów które mijam, wydaje mi się że w każdym
trwa próba jakiegoś przedstawienia. zimno wsuwa się
przez szczelinę za kołnierzem kurtki i pełznie
wzdłuż pleców. ale jednocześnie jakby światło
torowało sobie drogę. czuję się lekki, płynę
przez mrok, prawie wcale nie stawia oporu,
najgroźniejsze jest jednak powietrze, ostrzegają naukowcy
100% narkomanów zaczynało od wdychania powietrza.
osiem do dwunastu razy na minutę, dwadzieścia cztery
godziny na dobę. zaledwie kilka wdechów
może prowadzić do trwałego uzależnienia. pierwszy krzyk,
nagłe, krótkie zachłyśnięcie: wkrótce nie potrafią
bez tego żyć. prochy, opiaty, idee, samochody, poczucie
wyższości, poczucie krzywdy – potrzeba tylko czasu.
brama została otwarta. odwrotu nie ma.
niektórzy z narkomanów przedstawionych w programie
już nie żyją. wczoraj przez całą noc wiał halny,
niektórzy ze starszych narkomanów wdychających powietrze
umrą na serce. bez odwrotu. nie wszyscy musimy
mieć AIDS i żebrać: łyżka nad płomieniem gazowego
palnika – wytworna business kolacja w hotelu –
przyjemne popołudnie w gronie rodziny, przed telewizorem
– gorący, suchy wiatr pędzi październikowe liście
środkiem alei –
gruzełki światła, cukrowy groszek w przecięciach powietrza
lot czerwonych, żółtych, zielonych, fioletowych odprysków
przestrzeni. znam tylko cztery słowa, aerozol planet,
życie równikowe. trwa budowa katedr na drgającej kropli gazu.
czas kiedy powtarzam cztery dźwięki, póki krab czerwone
słońce bokiem nie wwierci się w piasek. póki ostatni raz
nie zatrzepoce i nie rozpierzchnie się w popiół. jestem
lodowo biały, łamię tęcze. mam na sobie cztery słowa,
podłużne łezki, ochronną pietruszkę jak żołnierze PRLu.
jestem tyłem jaskini, jaskrawo zimne igły krople wzdłuż
kręgów. blask jest tłem. mętne czerwone światło bombarduje.
ptak, jestem ciemną watą w kartonowym pudle. chwila
kiedy podrzucony kamień czasu zawisa – ja wyciąga się w pręty
ja: podobnie bezruch jest złudą. ściany rozsuną się. płomień.
wiatr wywraca wiadra, zawartość
koszy rozsypuje szerokim wachlarzem
dawno żaglowce wieżowców tak dumnie
nie pruły wzburzonego nieba
oddaję serce żywiołom, niebotycznie
spokojny; nie mają zwyczaju zwracać
mniej.
Dziś w nocy słowa moją żywią y moją bronią
niepewny, trochę zawstydzony, na tak kruchym
talerzu ścigający równowagę w ruchu.
czułość i wolność przełażą szczelinami, w ten sposób
albo w inny. marzę żeby starczyło dla wszystkich
czytujących wiersze w Polsce, dla każdej z
tysiąca dwustu osób. marzę żeby wyszły na rojny plac,
mruczały, trzymały się za ręce. żeby weszły
do pięściowieżowej bazyliki w Gdańsku, żeby Krzyżacy
w brodach i w szyszakach rzucali zapalone szmaty.
żeny na Długim Targu laski sprzedawały okulary
od słońca, laski w skórzanych kurtkach
i sznureczkach od Lamy Karmapy. żeby faceci mieszkali
na Grønlandzie w squatach, żeby odjazdem tapetowali
ściany Oslo. żeby Mickiewicz rozpuścił towarzystwo
na grzyby, z jasnym czołem, fade-out dla drżenia łydek.
wstępują tryumfy z nieba na powierzchnię Ziemi,
leżenie z dotykaniem nóg, skóra pije słowa deszczu,
oddycha, unoszę wilgotną klatkę zębów, po miskę
Nieba, wyprostowany. fade-out dla drżenia łydek.
niemożliwa kadencja odnaleziona, nigdy nie była
zakryta.
plamy po owadach są przejrzystym światłem, pełnym mocy.
szczątki owadów roztrzaskanych o przednią szybę, są przejrzystym światłem.
spieniona wybojami rzeka hucząca pod mostem ciężarówki, jest przejrzystym światłem.
przedni i tylny most ciężarówki, płynące nad zakrzepłą asfaltową rzeką, są przejrzystym światłem.
wielkie zaorane pole, białe od bocianów zbierających się do lotu, jest przejrzystym światłem.
pielgrzymka idąca skrajem szosy, zakonnica z megafonem na drągu, są przejrzystym światłem.
pielgrzymi w ukośnych sznurach deszczu, zakonnica z megafonem na drągu, są przejrzystym światłem.
bociany brodzące po brunatnym polu, ściernisko odwrócone twarzą do ziemi, jest przejrzystym światłem.
dzieci sprzedające zakurzone śliwki na poboczu, są przejrzystym światłem.
napięta skóra śliwek pod nićmi deszczu, dzieci tulące się do pnia pod gęstą koroną, są przejrzystym światłem.
grobla powyżej szosy, posiekane igłami deszczu lustro stawu, jest przejrzystym światłem.
szczelina czerwonego nieba pomiędzy deszczem i horyzontem,
dwa rzędy lip odprowadzające mokry piach do horyzontu,
czerwony odblask na drutach wzdłuż szosy.
bezlistniejące
przez oknopępek
zamiast pamięci
spokojna myśl
pełen zapału
coś nowego
specjalne potrawy
w czarnym
jak zasiewam
oczy błyszczące
śniegu jeszcze?
inne wyobrażenie
w brzuchu wieloryba
kurz, wirowanie
gwoździe z pieców
wasz nieporadny
woda otula
oddechu między
w taki upał
kierowcy w kapeluszach
przełyk ciastem
błyszczące wstążki
niebo, winnice
lakierowany kapelusz
w spalinach
rtęciowymi mgłami
sina belka
niebieskie światło
syrenę słońca
niebo na skróty
w jasno oświetlonej
zaledwie kilka wdechów
światło bombarduje
serce żywiołom
na rojny plac
w ukośnych sznurach
Druga książeczka ukazała się dlatego, że Piotr Lechowicz jechał pociągiem z Wrocławia, gdzie uczył się na prawnika, do Krakowa, gdzie był współwłaścicielem drukarni, i w pociągu spotkał jakąś rezolutną pannę, która oznajmiła mu, że Świetlicki się skończył i odtąd będzie liczył się Biedrzycki. Więc na skutek tego zaburzonego postrzegania rzeczywistości przez nieznaną rezolutną pannę zaczepił mnie na jakiejś imprezie, gdzie było ciemno i nawet dobrze go nie widziałem, i spytał, czy nie mam jakichś tomików do wydania. Piotrek razem z Arturem zwanym Indianinem mieli na spółkę wydawnictwo wydające foldery rur ocynkowanych dla Huty Sendzimira, a na boku ambitną literaturę faktu i zmyślenia. Symbolem wydawnictwa był facet z głową zebry wyglądającą na głowę konia, bo był sam czarny kontur i nie było widać pasków. Wydawnictwo „Zebra” było sympatycznym miejscem, gdzie różne osoby wpadały i robiły co chciały, a w pewnym momencie mieli tam nawet sprzedaż hurtową okularów słonecznych, kiedy Huta Sendzimira nie miała za bardzo pieniędzy na foldery rur ocynkowanych. Więc wpadłem tam i zwinnie omijając zwały okularów sam sobie zrobiłem skład do matryc na płyty, a Paweł Saramowicz zrobił śliczny projekt okładki, w którym błękit miał płynnie przechodzić w fiolet, jednakże w końcu przechodził paskami na skutek jakiejś pechowej kombinacji Corela, Postscriptu i nie wiem czego jeszcze. Tytuł tomiku jest „OO” (tak naprawdę nie litery „O”, tylko dwa okrągłe kółka koło siebie), a potocznie – „Dwa groszki”, bo na okładce są jakieś dwa twory przypominające właśnie zielone groszki. Pierwszy raz podpisałem zawodową umowę wydawniczą, z procentem od zysku ze sprzedaży, a potem Lechowicz jak sobie popił, to wołał za mną na mieście: „Te, Biedrzycki, mam dla ciebie dwa złote czterdzieści tantiem” – chodziło mu o to, że tomik nie najlepiej się sprzedawał.