Pył/Łyp
Warszawa 1996 (faktycznie ukazał się w 1997)
Wydawca: Fundacja „brulionu”
...światło, tu jako pojedyncza
korpuskuła, mała krupinka
wpasowana w obręb oktawy.
każda fala z osobna nie niesie
radości, już prędzej całe morze
rękawiczka z wałkami,
pogufrowana. co za podróż,
drobienie nogami w żywym
srebrze!
witanie zjaw wychodzących
z mgły, sami bliźni, nawet
milicjanci.
Północ, rozlewiste czerwcowe
zmierzchy wyciągające
ręce do świtów, smuga wyblakłego światła przemycana
tuż poza opłotkami horyzontu. brodzenie sosen
w piachu, po staremu w wędzidle plaży szarpie się
koń morza, szarego morza. zboże wchodzi
na pagórek, przestępuje wzniesienie
wchodzi do lasu. gdzie kostropate
kaszubskie krasnoludy w ochronnych czapkach z wrzosu
wsysają z sykiem leśne prześwity, poniemieckie
domy o pokruszonych dachach, wydmuchują je
gdzie okiem sięgnąć. i znowu. raz za razem
masz zadziwiająco drobne kryształki soli
na brzegu wargi, zapadam się wzrokiem
składam dyniogłowę na płaskowyżu twojego
brzucha, unoszącym się, zapadającym, raz
za razem. twoja skóra jest z mchu, cała
w jednym kawałku, pomarańczowa,
niesamowita. słońce opiera się na
łokciu,
opada mu głowa do wody, z pluskiem.
nie chcę kończyć, nie chcę wynurzać się
z piasku, raczej zagrzebać się, wwiercić,
jako któraś z tych gwintowanych stożkowych
muszli, poczekać aż przysypią nas zdarzenia
świata, skamienieć powoli, przez miliony
lat, ku radości szczęśliwego, zaskoczonego
znalazcy, nie w jednej chwili, w tej chwili nie –
filmowy pociąg wjeżdża na stację po szynach perforacji.
albo wyjeżdża tyłem, wszyscy chodzą tyłem. zbierają
dym z powietrza, wdmuchują w papierowe tutki.
w życiu tak nie ma. niewiele do odkręcenia:
w jednym błysku, schylony nad kuchenką
(wyjadając makaron z dna garnka) przenikasz
depeszę od dwóch stóp równoległych w dole.
albo budzisz się, skurczony, tak jak, skurczony, zasypiałeś
ciskasz ciało w ramę auta, nie odzywasz się nic.
światło powoli wycieka, coraz łatwiej uwierzyć
że kłębiaste zamki, miasta,
różowe, lśniące mury
nie mają własnego ciężaru. ciała. że są mgłą, parą
wodną, czymś takim. coraz ciemniejsze ptaki lila
pokryte futrem, jesień dosiada ich. poblask z dołu,
zza horyzontu. wiatr rozprowadza go w pasma, jeszcze
delikatniejsze, przędzę, z której utka się drobny deszcz.
tracenie z oczu miejsc, zostających za tylną szybą,
przeczucie tych, w których stronę toczą się koła. pod wiatr,
pod bure i nie wiadomo kiedy zgęstniałe skrzydła nieba.
uroczyste sklepienie podparte skwierczącą kolumnadą
błyskawic. woda mężnieje, krzepnie, falista kurtyna
przez moment łączy niebo z szosą. zaraz rozpierzcha się
z powrotem w pojedyncze krople. już po drugiej stronie.
front przeszedł, czy my przejechaliśmy
pod frontem. po tamtej stronie oczekiwanie, pogodna melancholia
wśród śmietankowych chmur. po tej szarość w miejsce
błękitu z różem, w górę zwrócone
plecy Ziemi.
jedna lokomotywa z przodu składu, druga
z tyłu pcha. przeszłość i przyszłość wzmacniają
wątły środek: trochej i jamb. nogi – za pas.
jeszcze tylko przejdziemy ten nasączony cieniem
wąwóz ulicy, do następnego placu,
placka słońca. jeszcze mętny strumień
odnajdzie swoją entelechię. czarny męt. mętny czar.
czarowny wieczór. mentorski ton. ryby.
przecież nawet dwuipółletnie dziecko wie
że w łodzie muszą być yby. nawet w kałuży, to co.
zagarnia patykiem i biegnie, uszczęśliwione:
brunatny zbutwiały
zeszłoroczny liść.
wrzecionowaty podłużny śliski. jak trzeba. będą yby
na kolacyjkę. potem pokusa, której rzadko który
z dużych się oprze: gdy yby nie chcą się łowić,
jeszcze raz nabija na koniec patyka i
zanurza głęboko, głębiej, aż nic nie widać
spod mętnej czerni. wyciągnięcie i radość
miały skopiować tamto wyciągnięcie
i tamtą radość. to się jednak udaje, hm... rzadko.
rozrzutność ciał, łuków brwiowych, brzoskwiniowej cery
bezbłędnie napiętej na kościach policzkowych. znów po wakacjach.
nowiutkie biusty rozcinają powietrze w autobusie.
w swoim kącie chłopcy barytonem o dwa numery za obszernym
wymieniają zdania i uwagi o obróbce ręcznej, narzędziówce,
nowym nauczycielu typologii metali. dwa szczepy
spotykają się w Rynku, podchodzą z dwóch stron, skrzyżowanie
szlaków na ławce. soczystość, języki splatają się,
burze rozsypanych włosów nad lustrami ze schnącego deszczu
wzruszam spadzistymi ramionami, czyżby jeszcze jedna jesień
w przewężeniu między wypatrywaniem przyszłych rzeczy
i rozpatrywaniem przeszłych
z rzednącymi włosami i grzbietem coraz niżej
zginającym się w łuk
czyżbym jeszcze jeden raz nie pojął morału
z rudego słońca prześwietlającego delikatne włoski na skórze
już nie mojej, ale jednak. liści, spadających, ale jednak –
coraz tępszy uczeń nauczyciel zaczyna się już podłamywać.
jadę tyłem, do przodu potylicą, wir informacji
gnie stropową płytę czachy. soczewica koło miele młyn.
piach chrzęści, któregoś dnia wyłamie wał, posypią się
tryby odspojone od macierzy. póki co wrony nad polem grud
obsługuję multum kart i formatów. któregoś dnia, posypią się
jak zęby
z pewnych koszmarnych snów o szkorbucie.
proszę przyjść, proszę przychodzić regularnie,
z pana słabym kośćcem skazujemy się na syzyfową pracę.
tymczasem: tyle tygodni używania w snach
pianki super bold, super hold, aż keratyna przemieściła się
z cebulek daleko na źdźbła. przeliczenie się z siłami,
totalne uzewnętrznienie. rwanie włosów garściami, natychmiast
chłód, pod dłonią kształt czachy, obłość, co nigdy
słońca nie widziała. i co na to powiesz, czy będziesz mnie w stanie
dalej kochać. czy będę w stanie dalej się kochać. czy po
zgoleniu głowy, odstawieniu piany wytworzę nowe. pejdżer pikaniem
budzi grzeczne bobo szwagra. szybko po ciemku ubieram się
schodzę w mroźną biel
ranka, obkłada mnie, ja jego połami jesionki.
emaliowane, czarne niebo tylko na chwilę
rozwiera paszczę, ukazuje błyskawiczne
unerwienie podniebienia i już. ciemno,
turkot wozów z kamieniami, wiatr
pierwsze krople gimnastykują się
z liścia na liść topoli. szerokiego,
trzepoczącego na wietrze. póki nie spadną
na asfalt alei, nie rozprysną się w
gwiazdę, jedną z tych, co dziś nie zdążyły
pozapalać się w górze. wiatr uskrzydla
biegaczy, wypełnia im żagle pleców.
pedałuję, znów w odwrotnym kierunku
głowa pochylona – uparty baran –
wiatr zaplątany pomiędzy poły kurtki
przebiega wzdłuż zmęczonego
grzbietu, mrozi serce w klatce –
handluję karabinami, obciera mnie pas z wszytym złotem,
noga monotonnie gnije. taki sen trwa trochę mniej niż dwadzieścia lat.
po przebudzeniu przychodzi przyjaciel B., robotycznie
przeskakuje mu głowa. bez słowa zabiera drobne przedmioty ze stołu
i chce wychodzić. nachodzi go duch Faraona, przymusza do bezeceństw.
kiepskie dla synów jaskółki są jesienie z zapachem palonych liści
i długie, szczerzące nagie gałęzie przedwiośnia. chciałbym,
żeby nie musiał wciąż oglądać, jak ściany pokoju rozginają się,
jak po sąsiedzku skwierczy
piekło z szatanami. zmyłki chemikaliów
w głowie. czy fakty, wobec których pozostaje z szacunkiem skłonić głowę.
czy najnowszy premier, któremu widnieje, jest mniej, czy bardziej szalony
czy mniej szalony jest ten, co centryfugę świata łapie za słowa.
bordowe zmierzchy w cieniu rzucających młociarzy
w cieniu rolkarzy, deskorolkarzy, potłuczonych górskich kolarzy,
na wrotkach i rowerach mknących
prosto do szpitali. prosto albo łukiem
przez albumy wkrętów, blachowkrętów, obejm meblowych
lub blach zamkowych. lub mnie, obejm, obejmij, chodźmy na zamek
chodźże, chodźże-no, kakekoro-no, kakekoro-no kana!
bordowe dno oka, hordowe zmierzchy
a jak nie zadziała?
wyłącznik zwłoczny, ogranicznik przeciążeniowy?
jak sprzężenie zwrotne nie podtrzyma ciągu znaków?
jak hordy przekłamań dotrą do zdalnego terminala, największa zwarta
grupa cywilów otoczona w jednym miejscu od poczęcia
wojny w 1991, największy spójny obszar przechodzący z rąk do rąk
od serii ofensyw w 1992, najdłuższy skok do piaskownicy
od afery dopingowej w 1993, najgorętsze zmierzchy od wyroju much
w 1994, mniszki brudnicy, czerwcowych żuków bombardujących,
plagi szczególnie nowszych osiedli? nieufność, nieufność,
remont torowiska, utwardzanie rozjazdu, przekonań, stali, stali, chodzili
stadami i fotografowali się wzajemnie, karty pełne całunów od Cioci –
...nadzieja na dobry dzień, umycie
pleców słońcu.
wyszliśmy wysoko,
do ziemianek Bandery, szukać
odznak z trójzębem i karabinów.
ale naprawdę jesteśmy pod
spodem.
wysoko, ale przywaleni. nad, ale pod.
tak to wygląda z przeszłością. lata sześćdziesiąte:
Cyganie przytrzaśnięci w blokach Huty
próbują rozpalać ogniska na gumoleum...
żółte liście – ekscentryczne w sierpniu, w październiku
w głównym nurcie. ogonki chwacko w górę, na miejscu
czują się, swojsko wśród większości. przyjemny, suchy szelest.
rozleniwiające ciepło toczy się, nie widać końca, jak
hm...
materiał z ciśniętej naprzód beli. co będzie dalej
było do przewidzenia, nie trzeba było być prorokiem
szurającym podeszwami w kolorowej stercie. ale i tak –
niedowierzanie w oczach. ile ich może spaść, oklapnąć,
zawilgotnieć, może nawet obrócić się w śluz – przez jedną noc.
sczepienie się puchatej objętości w jedna błonę. rozłożoną
do rozkładu na asfalcie, pod zmieszanym słońcem,
w sytuacji niezorientowanym. a ta jest prosta:
nadrzewna
mniejszość z wysokości dołączy do większości,
przymrozek zgryzie je, wilgoć spęczni, tkanka się uprości
w bardziej jednolitą bryję, potem wszystko razem
pewnie nawet śnieg przykryje.
ecco prozodia, rano słońce, po południu
noc,
katary bo nie idzie dopasować ubrania. listopad
i liście te jak obślinione śnięte ryby ścielą się po
chodnikach. jakby nagle wszystkich przestało obchodzić.
sny jako obszyte futrem boty wikłają kostki.
listopad, inaczej zwany listopadem. znany też
jako listopad (patrz: listopad). pompatyczna forma
i przeładowanie szczegółami. mętna wiedza
o symptomach i totalne zapoznanie zręcznych środków.
wydrzeć nocy jeszcze chwilę, doczytać koniec listu,
który przyszedł
we śnie. i na co, odstęp po przecinku,
podstęp świta.
bruki i asfalt wołają: zmieniłeś się.
odbijanie się kroków od
twarzy domów woła:
zmieniłeś się. sam na ulicy, dawne grepsy
nie utrzymują ciężaru. zetlała lina.
pierwszy śnieg chce ułagodzić krajobraz,
walczy przez chwilę z szarą temperaturą
chodników, jest zupełnie ciepło. zostaje
delikatną posypką, potem mokrym, potem niczym.
drugi śnieg przez
noc opatula goliznę
jezdni w kamizelkę, na alejkach
można wyślizgać szlaję. cofa mnie w dzieciństwo,
znów jednozłotowe monety w kieszeni, niegroźne
przedzieranie się przez cierpliwą pionową pierzynę.
strajk snów, jedynie najeść się placków
słodkich do bólu, do zdechu, do zerzygania
nam pozostało. mocne osobowości ciągną w przód,
napędzanymi
kołami na niespodziewane
języki lodu. stąd zarzucanie. mistrz kierownicy
mówi o tym w naturalnym anturażu, w czapce
i zza kółka. nie ma kto przestrzec przed językami ognia.
monotonny szum usypia. zaczyna się niby dobrze
ale zaraz: a ten tu poszedł, tam zrobił, opisy, ploty
i wszystko sze-sza-si-siu-sio, nie do zaśpiewania.
hodowlany poeta za pazuchą świtu. stwardniała
skóra
miąższ zbiega się, bąble powietrza w środku
zapowietrzonych kaloryferów syk.
badyl z taflami lodu w rozcapierzeniach
wiatr nim szarpie na dachu garażu.
czasem akurat zgrubienie szyby pomiędzy nim
i głodnym wzrokiem. wtedy potężnieje,
rozdyma się, wygraża niebu. załamują nad nim
nagie gałęzie
większe drzewa. to znów
go widzę – jaki jest cienki, mizerny, rozszczepiony
na włókna. w pierwszym życiu, zielonym
robił, co należało, wykształcał ściany komórek,
nabrzmiewał sokami, upychał
korzenie między papą i blachą.
uplasował potomstwo i akurat skończyła się jesień.
teraz wyschnięte truchło wygraża niebu,
przyjmuje na siebie szarpnięcia wiatru
który nic sobie nie robi z tego. załamują
nad nim nagie gałęzie
większe drzewa.
oka opatrzności rozebrane do rosołu? podłożyć cerę
kawałkiem pończochy, aleksandryjskość (uznawaliśmy za dekadencję)
czyli dopisywanie do żyłek na liściach:
drzewiasta delta
strużek krwi na skroni, o, o! to jest coś! a takie? nic nie znaczy.
z biegiem czasu być może ukaże się nowa prostota
w punkcie zbiegu przewodów tramwajowych. być może
ukaże się feeria barw i dźwięków w szprychach rowerowych.
będzie mówił tak, jak było. tak, jak będzie. we śnie ślędzie,
sałatka ślędziowa. być morze. być równina. być chmury
„dobrze zdefiniowane”, dobrze poniżej wręgów nieba.
być żółte szafki w kuchni, popękana wylewka, od której
zaczęło się wszelkie nieszczęście. dlatego, że odspojona,
wygarbiona, nie obstukana w porę obcasem. na nią dopiero
zamakające legary, szloch kobiet, obudowana nie w porę obcesem
niepewność
mężczyzn. nie na miejscu, nie na miejscu,
niejasna opowieść. być może kiedyś będzie mogło się powieść.
zatwardziały lód pilnuje chodników, czarny bazalt
Indianie potrafili z tego robić strzały
ale ich wybito. butami szuram, wypatruję iskier
pod tą lawą, śladów przyjaznego knucia,
braterstwa pod
skorupą,
hm... plugawą.
tymczasem przed kamienicami
niechętnie, ale odmieciono, za to środek jezdni –
zawalony, nikogo nie interesuje. moje sprawy
jakiś obuch kruszy w gruz, więc też tylko półgębkiem,
półokiem rejestruję. ostrą myśl, uogólnienia,
zostawiam dla chętniejszych, bardziej dziś dysponowanych.
z banią gorączki na zbyt wiotkiej szyi zmykam w dół.
rzadkiej piękności dziś miasto, rozcapierzonymi palcami
trafiam akurat w te przerzedzenia.
zbieram co najwyżej nitki nadziei, srebrnej,
zamarzniętej plwociny. wycieram o wnętrze kieszeni,
mamrocę podziękowania.
przez całą noc wytrwale wiatr
zlizywał śnieg chropawym i ciepłym językiem
dziś wielkie płynięcie. roboty inżynieryjne
w pokrywach sparciałego lodu
kierowanie rwących i
mętnych strumieni
do wlotów podziemnej sieci.
w lesie to prostsza rozgrywka:
po prostu przesiąka przez ściółkę.
nie wiem, skąd do mnie ta mowa.
w lesie byłem dwa razy, jako turysta.
nie szkodzi, bardzo chętnie
pouczę wodę i lód
jak mają się w siebie nawzajem przemieniać,
jak zachować klasę i godność.
jak nazwać ten dźwięk. trą
drobne kamienie i ziarna piasku o klinkier.
zszedł
śnieg i wszystko tu jest, na widoku.
szłoby gnój z zimy przerzucić i wywieźć
na razie nie myśli się o tym. kierowcy uczą się
dziur na pamięć, grawerują w mózgach
dokładną mapę. jak nie to można urwać zawieszenie.
wszystkie ubogie kraje to mają. szczególnie te
z mrozami i roztopami, na zmianę. ile miejsca
zajmują te mapy, co tracą faceci zamykając się
w koleiny.
na razie cisza. nie myśli się o tym.
może zbyt dosłowne trzymanie się szlaków,
drobne, automatyczne ruchy kierownicą
może zżółkł i oklapł wiecheć poczucia humoru
na parapecie.
coś chciałby powiedzieć, ale
nie wie jak
przerwa porannych chmur na jasne i czyste
pierwszy raz od tygodni
pierwsze wody odeszły
spomiędzy nawierzchni i lodu
robotnicy cyrkularkami tną łaty w asfalcie
znów zwiódł mnie pośpiech
i powierzchowność sądu
wychwytuję tylko jedną cechę
i puszczam się
biegiem
po nieposypanym chodniku
jednak mróz i potężne podcięcie na skręcie.
wrócił mróz i ściął kryształy na gałęziach.
teraz to są moje jedyne klejnoty.
brylantowe i srebrne ścieżki, lśniące kamienie,
jak w drogocennych weneckich drzewkach
tu, pod blokiem. kobieta i mężczyzna
szuflują świeży śnieg w oślepiającym
świetle odbitym od
białej płaszczyzny.
dostały mi się klejnoty
na gałęziach
ale każde świństwo, zaniedbanie, wszystkie
przeszłe szwindle mam już na twarzy
wyciśnięte buciorami w śniegu, nie wyszufluje
tego nikt.
dosyć dużo utrzymywania się w ruchu
chodzenia do fryzjerów, a nuż powiedzą coś cennego
podczas strzyżenia – wstąpiłem właściwie na chwilę,
przeczekać śnieżycę. przeciągnęła się, długo,
daleko w kwiecień. przerośnięta kasza śnieżna
natychmiast rozpuszcza się, skręcone postronki wody
na przedłużeniu włosów, brwi. ciężkie srebrne kule
balansujące na końcach rzęs. krople-pułapki
na liściu rosiczki, cyfrowo animowana woda
migoce w coraz szybszym rytmie. lepkie nici pajęczyn
pod plamkami luminoforu. rtęciowe fale umysłu, przybój
wyjątkowo długo nie robi się ciepło. zawierucha trwa,
w śnieg
zamieszane drobne płatki z wilgotnej
gałęzi
dzika wisienka, zdążyła zakwitnąć i opaść.
napięty namiot nieba, rozcapierzone
rusztowania
gałęzi,
bębniący odgłos kropel,
mosiężna klamka wieczoru
wciąż noszę przy sobie ten smak grynszpanowy
pod językiem. zmierzch do połowy odwinął się
z płóciennego pokrowca. nie lubisz tego, ja też nie
tych sztuczek: jakie – co – czego
więc remis, chciałem ci tylko wspomnieć
jak gąbczasta robi się ta okolica od twojego wyjazdu:
obła noc z gwoździem na miejscu sutka.
w przedziwne miejsca przesyła mnie faks upału.
trafiam w sam środek sezonu egzaminów,
„powodzenia” tkliwie mamrocą w środek słuchawki
dziewczyny przy automatach, kiedy ostatni kredyt z karty
zaczyna już migać. ci z drugiej strony, ich sympatie,
może koleżanki, może też zaraz do kogoś dzwonią
i życzą powodzenia. delikatne nici powodzenia
przędą się,
wiatr je rozwiewa po kraju.
w nocy niepokój, nerwówa, studenckie bloki
pulsują i dudnią. na zmianę pęcznieją, to znów klęsną
wyrzucają na boki i w górę słupy kwaśnego światła.
-ych-ych-ych-ych obija się stłumione techno w jamach ciała.
niebo zwiesza się falbanami do wewnątrz, ostatkiem sił
dźwiga tę
wodę. za chwilę chluśnie, gorące krople
spłuczą pot i kurz, niepokój i powodzenie, słodycz
i sól egzaminacyjną. z tych, którym w przyszłość
pisane jest jebanie innych. i z tych, którzy już przez całe życie
będą jebani.
...potrzaskany krajobraz – jakby był nakręcony gdzie indziej
i na bluboksie wkluczowany w puste miejsce za oknem,
niedokładnie.
dalekie syreny wyją, autoalarmy ćwierkaniem żegnają
odchodzących panów. kciuk upału wyciska powietrze
spomiędzy nieba i samochodowych dachów w korku.
liście robinii w tym świetle znienacka odwracają się
srebrną
stroną i wyskakują w górę jako ryby.
kanciasty wirujący, spadający, zbliżający się kształt
trzeba by zeskanować osobno i zrobić szparowanie
klatka po klatce. dopóki w trzydziestej godzinie montażu
ktoś nie zauważy, że najważniejsza
twarz,
migająca tylko przez chwilę, ale najważniejsza
ma źrenice pokryte napisami w odwrotną stronę...
jestem zaniepokojony – zatrzymuję się
przed tym dźwiękiem. pam-PAM. powietrze
owinięte w kamień przygrzmociło mi.
więc cery nieba puściły, mówisz, odwracając
twarz od okna: znów
prószy tym pierzem.
wszystkie mosty dokładnie zalane
glazurą z lodu .
zawołania zamknięte w kasztach z kevlaru.
witamy w pierwszym dniu zimy
w środku lata paznokcia nadziei.
innego nowego roku nie będzie.
robotnicza dzielnica, dziewczyny
przygaszone cieniem fabryk pod powiekami.
albo próbują się nie dać: kładą kolorowe cienie
od zewnątrz, rozjaśniają spojrzenie
świta. białe na czarnym, miękko
osiada świeży śnieg na zleżałym.
co z tego może zostać za dziesięć lat.
w jaki sposób mogę pomóc politykom. chcieliby mieć gotowe
frazy, formuły, nad ręką trzymającą srebrne nożyce
opadającą na szarfę. oni, i przedsiębiorcy
w trzecim pokoleniu, z uleżanym frakiem.
cichej większości wystarczy niewiele: powiedzieć im
co widzą, kiedy widzą padający
śnieg,
psa pijącego wodę z kałuży. potem będą gotowi
iść za to na kaemy. potem autobus, jedna po drugiej
dziewczyny schwycą poręcz i będą piąć się
po stopniach. zmęczone cienie opadną, potem podniosą się
z oczu.
wolność, wolność
najważniejsza ość
zanurzanie się w noc
na opuszkach palców
tańczenie dotykalne
na co wpada wolność
córeczki niemowlęca
do budzenia się o trzeciej
w zabawowym nastroju
paf, już mnie pogubiło
już nie wiem czego chcę
nie wiem czy chcę zasnąć
czy chcę pełzać po pościeli i gugać
chcenie sterczenia na sztorc
w kryształowej skrzynce
jak królewna Śnieżka
z jabłkiem w tchawicy
uśmiechania się półgębkiem
zza pancernej szyby
z ood-jechaną fryzurą
w zgięciu łokcia trzymania
powykręcanej łasiczki
łe, jak ona śmierdzi
to chyba tchórzofretka
uśmiechania się półkwaśno
zza odpornoodpornej szyby
przeciągające wycieczki
córeczka za 10 lat
rybouste kobiety
zaganiają je w stada
„plują pestkami gdzie popadnie
nie wiedzą kto to był Kościuszko
czy schował armaty pod czapką
czy zastał Polskę drewnianą
w kąpieli”
fu! fu! fuczysz na świat
w biegu
do autobusu, bębnią buty
po zeszłorocznej
skórze trawnika.
zobacz, to na co czekałeś, już jest.
widzisz tylko mdlące upały
i trzaskający mróz. a są też pory przejściowe,
łagodne. ta dziewczyna o karminowych wargach
i żółtych zębach uśmiecha się do ciebie. ziemia
potrafi przyłożyć plastry na bolące miejsca,
żeby tylko twój rozdźwięk pozwolił.
słońce wpadło w wycinankowe kolory
nad horyzontem, zaczęło drżeć, uspokoiło się
dopiero po chwili. zobacz, drżą ci gałki.
wieczór, szuler w chwili zamroczenia
albo umyślnie udający, że nie pamięta żadnej
ze swoich sztuczek. przegrywa stawkę światła za stawką.
aż noc
bierze bank, wtedy wzdycha, prawie z ulgą.
o co mu chodzi? bałaganiarze, myślowe łajzy
wszystkiemu by przypisywali i przypisywali
ludzkie rysy. tymczasem następne pokolenie
bada pumeks: żółtym kubkiem nalewa do niego
wody.
„ten oto kolega przyjechał z Londynu
i od rana smażymy pod kontuarem, kryjąc się przed szefową
kwiaty holenderskiego
skuna. jest mi już bardzo, bardzo przyjemnie”
„pozwól, że cię zaproszę na zewnątrz, do bramy
nie będziemy się bić, ale
razem spróbujemy tego specjału”
„cześć chłopaki, dziękuję, że na mnie zaczekaliście
jednak ktoś inny musi rozpalić,
wbrew pozorom ja nie mam mocnych płuc, nie umiem
wciągać głęboko”
„tigidigidi, kto ma ochotę
niech jeszcze dokończy ostatnią chmurę
my wchodzimy z powrotem w rozgiętą ścianę muzyki”
cielesność, zszarzałe światło, jedną kreską obrysowuje się
panią, pana, rodzinę na spacerze. ich psa i smycz.
czy to wystarczy, żeby się połapać? cykliczne rozdrapywanie
ranki na nosie, ramki poza którą lubi uciec skoczna i czerwona
płynna
i jaskrawa tkanka. jakby była niecierpliwa, jakby wyglądała
opuszczenia tego zastałego ciała, zaszłości historycznej
pierzeje ulicy, w punkcie zbiegu Tomo, brodaty i uśmiechnięty
brodaty i trochę szczerbaty, trochę każący przypominać sobie
własne szczerby. odchodzi młodość, mięknie rura. „mam
sformatowany twardy dysk”: przemyka, pozostawia w niepewności
czy kłopoty z maszynerią, czy to dysk jakiś zmetaforymatowany,
głowica, głowa jak odnowiona, stary balast uwalnia się
drobiny kurzu powoli odrywają się od wietrzonej tkaniny,
wirują w ukośnych frędzlach pojesienniałego
słońca.
precyzyjnie to przeprowadzić:
powietrze wyciosane w ciemnym kamieniu
kiosk na rogu św. Filipa i Krótkiej, o tej porze
już nieczynny, w środku niezgaszone ostre
światło
przy blaszanym parapecie pogaduchy, czy też
piknik prostytutek. z których jedna, odwrócona tyłem
na zmianę ciągnie jeden łyk ze szklanej flaszki z wódką
i jeden z plastikowej z kolą. wchodzenie w nastrój
do nocnej zmiany. ten swoisty drink
miesza się dopiero w przełyku, po drodze.
już nie mży, wilgotne zimno dalej tnie w głąb kości.
powietrze, zapach mokrych tynków, w kałużach
migotanie latarń. mieszanie się wszystkich obrazów
dopiero w przełyku, po drodze,
pęd nieruchomy.
oto jak się wyczulam: łapię promieniowanie,
powłoki ciała od strony lampy wyraźnie cieplejsze.
rozpościeram ramiona, łapię
wiele nieistniejących zapachów. raz po drobnym
pyle śniegu osiedlowego niesie świerki,
żywicę spod szczytów,
bardzo mocno. raz lawendę, rozmaryn i szałwię
na parkingu prowansalskim, pierwsza noc na południu
dział wód przebyty w tirze pod
glazurą upału.
i tak: mocne plecy i mocne piersi nade mną
w pierwszej poświacie świtu, zapach, który
ma później stać się moim ślubnym. światło poranne,
które dopiero później zostanie ranne, wiele razy.
blizny poprzerastają nas, szpecą, ale i szepcą
wspólną opowieść, więżą, ale i więzią stają się.
z Tobą, z drogą osobą, ale i z tym betonem pod lodem,
nad którym jeszcze jak młode ukwiału dryfuję,
ale i w toni snów widzę, jak nici korzeni zadomawiają się
w szczelinach płyt. jak cień i słońce dzielą się
połaciami gruntu, i to wszystko ja, ja, własne stopy
telegrafują
, nos przemrożony, na wznak na nici wiatru –
uderza mnie to: otwarte
oczy.
oczy kota z gąbki walają się wszędzie.
matka znalazła okarynę w kuchni
i wydaje apokaliptyczne dźwięki.
uważa się, że maleńkie dzieci powinny
wszystko przyjmować z ufnością i wdzięcznie.
uważa się, że prości ludzie
są w tym względzie równoważni dzieciątkom.
kamery i taśmy betamax do zapełnienia
natchnionym
posłaniem. posłujemy w modnej knajpie
gdzie kręci telewizja Rundfunk. prości ludzie,
padajcie na tyłki i nie rozrzucajcie kotów.
czy nie może raz obyć się bez kłopotów.
...puchną mlecze blond, poważnieją,
z żółtych trzpiotów przemieniają się w siwe klosze.
kiwają tymi kulami, troska
o prowadzenie się świata, zamartwiają się tak,
że nawet się nie spodzieją, jak im całymi pękami
wiatr wywiewa myśli i zostawia nagie czerepy
ale zostawmy to. w tramwaju
czułem się wręcz odwrotnie, podśpiewywanie pod nosem,
wśmiewanie myśli w górę,
w głąb kanałów nosowych
i znów podśpiewywanie: „lafesta, lafesta Kappuczczino”,
że niby La Festa, święto, dla wszystkich kapucynów
i zamartwiaczy. skończyło się głośnym puszczeniem wiatrów,
nadspodziewanie głośnym, wytrąceniem na chwilę z impetu,
z tymi wyszczerzonymi
zębami, nie wiadomo,
zawstydzić się, czy uśmiać. a czego byście się spodziewali
przejazd przez zwrotnicę, między popierdującymi głośniczkami
przejścia dla niewidomych, przedmieście z pętlą tramwajową
zawadiacko zarzuconą na szyję, sześćdziesięcioletnie
framugi w tym świetle błyszczą drugą, trzecią, młodością...
pach! pach! pach!
korowód dziadków
na wilgotnej ścieżce wzdłuż działek.
glina i piach przesiąknięty, namuły
dawno już przywłaszczyły sobie to miejsce.
asfalt tylko dla zasady prześwieca, spod
spodu
udaje miasto. te przestrzenie pokawałkowane
oczkami siatki są naprawdę jednym pokojem,
wspólnym. możliwości skomunikowania się
nieziemskie, nieziemskie. Wojtek czeka
tylko jeszcze na telefon wielokomórkowy, z jamą
chłonąco-trawiącą.
czarne
sombrero królowej dotknęło zimnej ziemi.
dokąd przechodzą weseli? kto ich przyjmuje?
która ich droga – ludzi śmiechu
stalowe klapki w czaszkach z gutaperki
która jest moja droga? z tego zadarcia
widzę tylko wyłupiaste oka semaforów.
nie rozróżnię kolorów.
przez mózg
mój przechodzą zakończone
tępymi wiertłami rdzenie. skąd wziąć pieniądze.
pobocza łaski są pełne brodawek, powiedzmy jak
skóra ropuchy.
kasuj przymiotniki! kasuj przymiotniki!
przymioty każdy sobie sprawdzi w
telewizji
kłaniaj się przed esencją
bo inaczej postrzał w
plecy
i od siedzącego trybu tycie...
słuchaj! tutaj, dni zmechacone
skórzane ryby prześlizgują się przez
krzyżowiska patyków. od kiedy wiosna?
liście
miały trzy dni na wystrzelenie: i zdążyły!
dzisiaj od rana znów wcieranie śniegu w beton,
wydreptywanie spirali. biel
i rozrzutne falbany świeżych liści
lśnienia ssą
oczy. kiedy się zatrzymam
ina, iza, oza i acja skoczą mi na kręgosłup
i schrupią. wilgotny hałas przeciska się
pod uszczelką, jesteśmy w polu
gdzie najmniejsze poruszenie
nabiera najwyższej wagi.
tak, najwyższej wagi.
właśnie tak: zacząć oddawać dług – powietrzu
że niesie czarne, o marnych kształtach chmury
i skałom, że stoją rzędami, cierpliwie,
usmolone, milczące, dumne
ogniowi, że tli się uparcie
chociaż ocieka śliną
skorupa
na którą już zwyczajowo się spluwa
wodzie, że tak je razem uwodzi
tak przekonana o swojej czystości
tyle jej zawdzięczamy, takie mamy zadłużenie
dzieci naszych dzieci będą zjeżdżać na dół
odrabiać, świecić pyłem antracytowym
w zgięciach skóry, zapadkach
spojówek
bo oto licznik bije, taksometr cyka
przejażdżka trwa, odsetki się dopisują.
kartoflany premier, gumowy prezydent
nie zdążysz nawet
pstryknąć palcami
zmrużyć i otworzyć oczu
i nikt już nie będzie pamiętał, kto to
obskurne aluzje, chleb dla frezerów przypisów
nie zdążysz nawet klasnąć, obrócić się
przez ramię, zaprowadzić i odebrać
córki z przedszkola, z wesela
złoty piasek w nerkach twojej duszy
sczernieje
i osypie się. papier wytrzyma
tylko chwilę dłużej. mea pulpa. mea
maxima pulpa. minimula in saecula saeculorum.
ani chwili pewności – po kolana w rtęci
w sadle wyściełającym jamy
ciała wieloryba.
Jonaszu, masz ten pierścień?
nie prosiliśmy, żebyś zszedł z okrętu? nawet
płaski i odwodniony, jak skórzana łata na
łokieć
swetra, cały czas wisisz nad nami,
sapiesz w kark.
to zmienia się, to się zwiesza
czy to jest ta, czy to jest ten?
błąkając się między
włosami
jak pnie olbrzymich drzew
wyrastającymi z gąbczastego podłoża
lepiej zrobimy, jeśli pozwolimy ciszy
udzielić nieodpowiedzi.
inaczej, z naszą arogancją
jesteśmy pchły pytające: idziemy
do miasta
piechotą
czy czekamy na psa?
...to otarcie, wgłębienie,
gdzie dotknęła tajemnica zgrubienie,
skrzep i zwapnienie
zrost i otorbienie. poruszamy się hieratycznie
jak zombie złośliwie wskrzeszony
wśród regat chemikaliów przez wilgotne
mózgowie
móżdżek, błony mózgowe w zalewie
jaka pyszna to
zupa, z trzech źródeł
pochodzą: świeży pomidor,
cały pomidor w zalewie z puszki,
wreszcie sok pomidorowy...
niedobrze! Bogdan dzwonił domofonem
i nigdzie się nie dodzwonił, i przyszedł do nas
słowo, które mi umykało: nadzieja.
co prawda przy okazji rozmowy o 89 roku
a ja raczej myślałem o wyciągniętych obok siebie
blokach, kanciaste pyski w tę samą stronę
melancholia pod pióropuszami
różowych chmurek
kiedy upał zelżał...
światło tu
północ rozlewiste
filmowy pociąg
światło powoli
jedna lokomotywa
rozrzutność ciał
jadę tyłem
emaliowane czarne
handluję karabinami
bordowe zmierzchy
nadzieja na
żółte liście
ecco prozodia
bruki i
strajk snów
badyl z
oka opatrzności
zatwardziały lód
przez całą
jak nazwać
coś chciałby
wrócił mróz
dosyć dużo
napięty namiot
w przedziwne
potrzaskany krajobraz
jestem zaniepokojony
robotnicza dzielnica
wolność wolność
fu fu
wieczór szuler
ten oto
cielesność zszarzałe
precyzyjnie to
oto jak
uderza mnie
puchną mlecze
pach pach
czarne sombrero
kasuj przymiotniki
słuchaj tutaj
właśnie tak
kartoflany premier
ani chwili
to zmienia
to otarcie
niedobrze Bogdan
SPIS SPIS
Trzecia książeczka wyszła w 1997 roku, ale w środku jest napisane, że w 1996, być może dlatego, że Pan Prezydent Miasta Krakowa przyznał mi w sezonie literackim 1995/96 pieniądze, za które kupiliśmy sobie z żoną tapczan, a ja w zamian miałem czegoś dokonać. W końcu nikt się nie czepiał, że niczego specjalnie nie dokonałem, chyba byli zadowoleni, że nie przyszedłem po jeszcze więcej pieniędzy na wydanie tego tomiku. Tomik wydał, po raz drugi, nieoceniony Robert Tekieli (pieniądzę wyłożył ogół polskich podatników, wydaje mi się). Z tą datą może o tyle nie było takie straszne oszustwo, że książeczka była gotowa już w lecie 1996, no ale musiała się swoje dziewięć miesięcy przeleżeć. Robert do kultury podchodził integralnie i organicznie – jak dziecko poczęte musi odczekać te dziewięć miesięcy, to tomik tak samo. Potem podobno wsadził cały nakład do swojego sławetnego tapczana, gdzie trzyma też inne niesprzedane nakłady, ale to raczej niepotwierdzona plotka. W środku (tomiku, nie tapczana) jest długa lista dedykacji i podziękowań, również za inspirację. Darek Sośnicki stwierdził, że chyba tylko osoby z tej listy mogą coś z tych wierszy wyczytać. No, ale potem co któryś młody poeta zaczął pisać takim okrężnym językiem, więc może nie było aż tak źle. Tytuł jest „Pył/Łyp”, dlatego, że na okładce jest napisane „Łyp”, a na stronie tytułowej – „Pył”, bo mi się nagle wydawało głupie, żeby w dwóch miejscach pisać to samo. „Pył” oznacza „pył Cantora”, czyli specjalny twór geometryczny o wymiarze topologicznym równym 1/3 (chyba), a „Łyp” – to samo, ale od tyłu, czyli „łyp arotnaC”. Okładkę zrobił Zbyszek Bogatko, kolega Roberta, który później został artystą komercyjnym i nawet dostał nagrodę za reklamę w kształcie fajfusa z kaktusa. Zawartość tomiku była przez długie lata do przeczytania na stronie Riada, może jeszcze ciągle tam jest, z przeterminowaną przedmową.